Lungdhen (4350 m n.p.m.) – Thamo (3450 m n.p.m.)
Budzę się i zerkam na zegarek. Jest 6:00. O, jak dobrze. Przespałem całą noc. Śniadanie mamy na 7:00, a to oznacza, że mogę jeszcze poleżeć w ciepłym śpiworze. Na odcinek, który zazwyczaj pokonuje się w dwa dni, my mamy trzy dni, więc nie musimy się spieszyć. Dzisiaj pamiętałem, aby włożyć koszulkę do śpiwora, więc jest nagrzana i nie cierpię wkładając ją. Nastepnie zimny polar i chowam się do śpiwora, aby się nagrzał. Teraz puchówka i mogę wychodzić ze śpiwora. Wyciągam rzeczy ze śpiwora, które śpią ze mną: kmórkę, baterię od laptopa, baterię od kamerki i aparatu oraz czołówkę. Wszystkie te rzeczy tracą swoje właściwości pod wpływem niskiej temperaury. Wyglądam przez okno i co widzę? Pada śnieg. A miało być już cieplej. Mieliśmy sobie schodzić w ciepłym słońcu doliną, a tu śnieg! Nie dość, że zimno, to jeszcze mokro. Cóż, nikt nie mówił, że będzie łatwo 🙂 Przepakowuję rzeczy w plecaku. Zabezpieczam przed wilgocią. Zakładam pokrowiec przeciwdeszczowy. Gdy ruszamy w dół doliny, przestaje padać. Po chwili nieśmiało przebłyskuje słońce, a po półgodzinie idziemy w pełnym słońcu. No! „Zamawiałem pomyślność dla naszej wyprawy. To ma być pomyslność” :)) Założenie na dzisiaj to dojść jak najdalej w dół doliny. Mijamy wioski z kamiennymi murkami, niczym ściany labirntu, wyglądające na wpółopuszczone.








Pokonujemy dopływającą rzekę po metalowym mostku. Im dalej się posuwamy dolina się coraz bardziej zwęża. Przechodzimy nad kolejnym dopływem, tym razem po wiszącym moście. Im niżej schodzimy tym bardziej okolica się zazielenia. Skały już nie są szare, a porośnięte i nieśmiało pojawiają się karłowate drzewa. Ja lubię takie surowe przestrzenie, ale sczerze powiem cieszy mnie widok roślinności.







W Thametang zatrzymujemy się na posiłek. Ja zjadam apple pie, Joanna – banana pie, a Marcin – stek z jaka (ryzkant :p ). Gdy mijamy Thame nagle nasza ścieżka ginie w osuwisku. Widzimy osuniety cały kawał zbocza wraz ze ścieżką. Zastanwaiamy się, jak to obejść i z pomocą przychodzi nam karawana jaków, za ktorą podążamy i naprowadza nas na obejście osuwiska. Stromą ścieżką, zakosami pokonującą prawie pionową ścianę, schodzimy do koljnego mostu.





W międzyczasie nasza dolina zamieniła się w kanion. Przechodziłem już wiele wiszących mostów, ale ten wydaje się szczególnie wysoko zawieszony. Wiem, że nie mogę spoglądać w dół, ani na boki. Muszę mieć wzrok skierowany na wprost, czyli w tym przypadku na plecak Joanny. Uff. Jestem na drugim brzegu.


Podążamy w dół drugą stroną wąwozu i zauważam ciekawą rzecz. Gdy ścieżka chwilami prowadzi pod górę, jakoś tak łatwiej mi się idzie, pomimo pełnego obciążenia. Postanawiam to sprawdzić. Idę pod górę żwawym krokiem (wczoraj to jeszcze nie byłoby możliwe) to oddch mi przyśpiesza, ale gdy zwalniam do takiego zółwiego tempa jakim przez ostatnie dni wchodziłem, sapiąc jak lokomotywa, teraz oddech mi zwalnia. Jednak dostawa tlenu robi swoje. Tak docieramy do Thamo.


Tutaj zostajemy na noc w Thamo guest house. Pokój kosztuje 500 RPN. Hot shower za 500 RPN okazuje się wiadrem ciepłej wody z kubkiem do polewania. Jedzenie przeciętne, choć cenowo trochę korzystniejsze niż ostatnio. W piecu nie napalone. W jadalni zimno.




Ja drugi raz bym się tu nie zatrzymał.